literature

Wieczny sen Pierwsze kroki

Deviation Actions

Ormiacz's avatar
By
Published:
211 Views

Literature Text

Nieuchronnie zbliżało się.
Czułem to gdy jadłem śniadanie, a następnie ślęcząc nad opasłymi, starymi tomiszczami traktującymi na temat magii dawnych ludów. Takowa istniała, tak samo jak i ci którzy z niej korzystali.
Zainteresowałem się mistycyzmem gdy pojąłem, że zło egzystuje nie tylko w człowieku, ale przybiera własną formę, takich choćby demonów.
Obrały mnie sobie kiedyś za cel. Ludy wschodu wierzyły, że człowiek sam tworzy duchy które go prześladują i dodają problemów. Rodzą się z czarnych myśli, zachowań i mrocznych stron naszego charakteru, pogłębiając bruzdy wywołane błędami.
Ich cel jest jeden. Zdruzgotanie istoty do cna. Bowiem są pasożytami, żywiącymi się cierpieniem, a deserem jest gdy ludzie sami odbierają sobie życie.
Magia wymagała poświęceń, ale pomagała żyć. Pożerała dużo czasu i energii, a trzeba było ogromnej wiary i cierpliwości by ją pojąć, co w świecie wypełnionym pogonią za pieniądzem, przywiązywaniem wagi do ciuszków, marek samochodów i ilości aplikacji na telefonach komórkowych nie było łatwe.
Kilka osób wiedziało czym się zajmuję.  Mieli świadomość, że to pewnie dla mnie jedyny ratunek od szaleństwa, taka moja brzytwa, której niepewnie ale desperacko się łapię.

Zaklęcia miały jednak swoje minusy, w pewien sposób mnie ograniczały, zawężając zdolność postrzegania i trzeba było powtarzać pewien rytuał…
Demony zawsze przychodziły wtedy gdy byłem najbardziej osłabiony, gdy zrywałem wszystkie zapory chroniące moje myśli w celu uporządkowania tego co mam w głowie.
Co jakiś czas trzeba zrobić taki porządek intelektualny, w przeciwnym wypadku niektóre rzeczy mogą się zagubić, zakurzyć, lub wykoślawić w karykaturalny sposób.
Każda taka operacja jest niezwykle skomplikowana i zazdroszczę tym, dla których katharsis to zimne piwko, papierosek i parę dowcipów na temat kobiet w kuchni. Długotrwałe medytacje i ćwiczenia fizyczne, przeglądanie najbardziej chaotycznych notatek z okresów kiedy zdejmowałem zapory, by mieć jaśniejszy ogląd na obłęd który wtedy się potrafił mnie trzymać.
W końcu coś, co wydawało się ludziom, tym którzy o tym wiedzieli, totalnie absurdalne i niedorzeczne i często radzili pójść do psychologa, wydać setki złotych za rozmowę i tym samym wpasować się w racjonalny model współczesnej jednostki. Rytuał.
Praca mistyczna. Była mozolna, brudna, czasami składniki których się do niej używało mogłyby budzić litość w pisarzach fantasy. Nie byłem jednak cholernym Merlinem, więc spiczasty kapelusz czy kostur były rekwizytami których nie dało się u mnie uświadczyć.
Po całym dniu roboty ściany i podłoga wyglądały jakby banda przedszkolaków dorwała się do zapasów białej, czerwonej i czarnej kredy i uznały, że okultystyczne symbole to niezły temat przewodni, podobnie jak i strategicznie rozstawione aromatyczne świece, parę kostek czy szklanica wieprzowej krwi. Symbole jednak były istotne. Zawsze. Każda kultura, cywilizacja jakieś posiadała, bowiem miały swoją moc, a coś musiało być przewodnikiem magii. Wymysłem z kolei było to, że wszędzie było potrzebna koniecznie ludzka krew, skąd wziął się pogląd, że najlepiej jakby to była miesięczna posoka dziewicy nie mam pojęcia. Takie opowiastki o składnikach były jednak uciechą dla gawiedzi.
Gdy wszystko było gotowe stawałem spokojnie po środku pokoju. Z zasady na tym etapie pot potrafił zlepiać mi kręcone, ciemne włosy. Po przetarciu oczu rozpoczynałem powolną intonacją, której efektem miało być zdjęcie dotychczasowych zasłon, proces dosyć wyczerpujący, gdyż starałem się założyć jak najmocniejsze.
Chłód otulił mnie gdy wyśpiewywałem ostatnie słowa. Nie miałem wielkich umiejętności wokalnych, ale mówiono mi, że mam talent, poza chwilami gdy w pijackim amoku bardzo chciałem go wyeksponować.

Pokój był wypełniony oparami ze świec i kadzideł, z racji tego, że to zima, kaloryfery też były podkręcone a jednak… czułem powiew zimna. Zawsze zastanawiałem się czy to rzeczywistość czy też coś z pogranicza innego świata, a może chemiczna reakcja organizmu, gdy mózg traci świadomość poczucia pełnego bezpieczeństwa? Nigdy w to konkretnie się nie zagłębiałem.
Kredowe symbole zaczęły się lekko jarzyć w całym pomieszczeniu, krew bulgotała, a świece spalały się jeszcze szybciej niż przedtem. W pewnej chwili naścienne malowidła parowały, posoka wrzała, a wosk zalewał podłogę w paru punktach.
Naturalna reakcja na wchłonięcie takiej ilości magii, jaką obłożyłem siebie w celach ochronnych, jednocześnie uciekająca ze mnie magia, spychała to co czaiła się na granicy powłok, by dać mi chwilę czasu.
Cenne minuty jakie mi zostały wykorzystałem na szybkie nałożenie nowych run, pisanych własną krwią na karty papieru i rozklejeniu ich po pomieszczeniu, czasami przeplatałem to cytatami z Biblii, jednakże te odstraszały co mniejsze istotki, z którymi radziłem sobie gładko. Potrafiły i one zabierać mi siły przez ten jeden dzień, przez co wolałem zawczasu je odpędzić i mieć dość mocy na poważniejsze zmagania.
Pot lał się ciurkiem z mojej twarzy gdy drżącą ręką stawiałem ostatni znak na sobie i gdy przygotowałem strój, w którym ułożyłem się do łoża.
Pewien znajomy stwierdził, że mógłbym w to miejsce przygotować nowe bariery tymczasowe, kłopot polegał na tym, że bariery też mnie w pewien sposób blokowały i z czasem stawały się niczym zbyt mały pokój w potężnej twierdzy. Żartobliwie lubił odpowiadać, że pewnie musi jak tak nieźle śmierdzieć w sferze zaklęć ochronnych. Problem był daleko bardziej złożony – drugi etap to były tylko talizmany odstraszające demony, trochę je osłabiające, ale wzmacniające też moją koncentrację.
Czekała mnie ciężka noc. Istoty ze świata w naszym pojęciu niematerialnego stanowiły spory problem, o wiele większym byłem ja sam.

Około godziny jedenastej ułożyłem się do snu, mając w nosie zapach aromatycznego dymu, gdzieś czułem cynamon i odpłynąłem.

To czego pragnąłeś jest nieuchwytne. Rozległ się sykliwy szept gdy mężczyzna opadł na czworakach na ziemię spadając z łóżka. W pierwszej chwili sądził, że to jego pokój, w którym spał, uczył się i żył na swój sposób. Spadł jednak na sufit i chodził po nim normalnie, czując pod nogami solidny grunt, jednak włosy ciągnęły ku mahoniowemu parkietowi. Rozejrzał się nerwowo i dojrzał coś co przyciągnęło jego uwagę. Podłużny u góry, zaokrąglony z dołu kształt instrumentu. Gitary. Jej czerń była połyskliwa i głęboka, soczysta i odznaczająca się na tle wyblakłych barw reszty pomieszczenia. Patrząc się na nią miał wrażenie, że struny same wibrują, jakby muskał je spojrzeniem. Perłowe znaczniki progów lśniły zachęcającym światłem, podobnie jak i złote gałki potencjometrów.
Sięgnął po nią i poczuł ogień w dłoni, był to ból. Zaraz ją oderwał. Rysy jego twarzy wyostrzyły się i po chwili raz jeszcze ujął instrument, nie zważając na ognie pełgające po ramionach i trawiące skórę.
Czuł, że musi coś zrobić inaczej wypuści ją z rąk, a piękna robota zręcznego lutnika pójdzie w niebyt.
Palce lewej dłoni nacisnęły kilka strun w pozornie losowej kombinacji, a prawą ręką uderzał w struny, wpierw niezbornie, nieskładnie, potem coraz lepiej, płynniej, a ognie umykały.
Muzyka odbijała się od ścian, a przeplatały ją odleglejsze odgłosy niezadowolenia, porykiwania które przeszły w oskarżycielski krzyk. One przerwały grę, a mężczyzna odskoczył i wypuścił gitarę. Ta zaczęła spadać w stronę oddalającej się podłogi i gdy zetknęła się z nią rozbiła się na tysiące połyskliwych kawałków barwy smoły, które orały ścianę, raniły policzki, oczy, usta i ścinały długie kępy ciemnych loków z głowy faceta. Elementy zebrały się po chwili i przybrały formę potężnego osobnika, którego wąs jak i czerep był upstrzony siwizną. Wyglądał znajomo i opiekuńczo w ten charakterystyczny sposób… jak… Ojciec.
Może i by nim był, ale czarne paznokcie za którymi był bród, jadowite oczy o fosforyzujących źrenicach i gęba wypełniona samymi szpilami rozwiewała złudne wrażenie.
Patrzyli na siebie długo. Poraniony opuścił głowę i pokiwał głową. Uśmiechnął się i rzekł „Nie jednym marzeniem żyje człowiek, to nie jest jeszcze koniec. Zrealizuję się tak jak ja będę chciał. Nie po twojej myśli. Odejdź.”
Zdawało się, że ten drugi będzie chciał go uderzyć ale… zniknął. Kędzierzawy poczuł jak odpływa.

Obudził się zmęczony i z bolącą głową. Sen natrętnie zalegał jego głowę. Usłyszał nachalny dzwonek do drzwi i zerwał się by je otworzyć, ale za nimi nikogo nie było. Tylko ciemna klatka schodowa, która wywołała dreszcz na skórze i prosiła się, by skryć jej tajemnic ponownie za drzwiami, co też uczynił pospiesznym ruchem. Drzwi trzasnęły głucho a ich powierzchnia niepokojąco zafalowała. Było dosyć późno, za oknem kłębiła się szara mgła, a jeszcze jasne jakiś czas temu niebo wyglądało jakby ktoś stopniowo wylewał atrament na prześcieradło. I to dosłownie. Wiedział w głębi duszy, że pogoda tak nie działa, ale z drugiej strony potrafił jakoś przyjąć zastaną rzeczywistość.
Rozmyślania nad tym czemu ptaki latają z odartymi ze skóry główkami i przypominają miniaturowe sępy, przerwało stukanie. Wpierw popatrzył się na drzwi, potem odskoczył od okna. Była tam ona, stała niewiadomo jak, niewiadomo skąd. Uśmiechała się do niego, a pełne usta błyszczały w zniewalający sposób, oczka śmiały się i idealnie komponowały z bielą włosów. Szok mieszał się z radością, co kobieta dla której chciał ongiś oddać życie tu robi, a potem powiedziała  „Wpuść mnie” i otworzył okno. Coś upadło. Odwrócił się. Nic. Znowu spojrzał się w okno. Też nic. Wychylił się prędko za okno bojąc się, że spadła. Serce podskoczyło mu do gardła ale nikogo tam nie było. Chodnik był pusty, nie dostrzegł rozbryzganej plamy krwi, która rozszerzałaby się z jej filigranowego, bladego ciała, którego pożądał przy tylu okazjach.
Strach złapał go w swe kleszcze. Zniknęła, sam na to pozwolił gdyż… leżał na łóżku. Dostrzegł samego siebie i zapłonęła w nim irytacja, wściekłość. Następna scena wyglądała dość komicznie, gdyż zielone, wilgotne ręczniki nie są przyjęte jako najskuteczniejszy rodzaj broni, a on za takowy złapał i zaczął bić… siebie którego widział przed sobą, dodatkowo wrzeszcząc na niego, że to jego wina iż pozwolił jej nagle zniknąć, odejść ze swego życia. Ten powstał. To prawie jak patrzenie się w lustro, tylko dostrzegał w nim teraz bródkę której już nie nosił, a także okrąglejsze rysy twarzy i smętniejsze, lekko pijane spojrzenie. Przestał go okładać i znów się zastanowił „Tak. Sam taki byłem. Pozwoliłem jej zniknąć. Nie zwróciłem na nią uwagi, byłem zapatrzony w siebie i straciłem najcenniejszą osobę, której chciałem dawać szczęście i która potrafiła mi je zapewnić. To tylko moja wina i akceptuję ten fakt, przyjmuję to. Nie będziesz jednak wpływać na moje bieżące życie, nie będziesz oddziaływać na przyszłość i może w końcu uda mi się to naprawić”. Bardziej krępa wersja zaczęła się niejako roztapiać uwalniając przy tym okropny fetor, który wkręcał się w nos i walił w tyłomózgowie jak kolba od Mausera. Opary z opadających płatów skóry i wyciekających różowych wnętrzności otumaniały. Upadł i odpłynął.

Uniósł głowę opartą o czerwone oparcie podłużnej kanapy. Muzyka klubowa wdzierała się do jego uszu niczym fale tsunami, wgryzające się głęboko w ląd. Była nachalna i irytująca, zdziwiło go to, że udało mu się tu jakoś przysnąć. Błyskające różnokolorowe światła krążyły leniwie, ale i tak oślepiały. Zdawały się pływać w miodzie, który zastąpił powietrze i irytował także swą słodkawą wonią.  
Ludzie których znał dyskutowali, śmiali się i pili drinki. Nic nie zrozumiał z tych rozmów. Był to dla niego jeden wielki bełkot. Na propozycje odpowiadał opryskliwie i wyszedł do toalety. Ściany korytarzy zajmowały apokaliptyczne wizje jak z tryptyku  Hemlinga „Sąd Ostateczny”, co wprawiło go w niejaką konsternację. W drodze do toalet stwierdził tylko, że musiały to być korytarze jakiegoś kościoła, zaadaptowanego na potrzeby zmieniające się społeczeństwa. Nie był fanatykiem religijnym, ale czasami wolał odklepanie modlitw w katedrze niż ogólną rozwiązłość miejsc jak to. Partnerka nie zgodziła się pójść. Anna z zasady odrzucała propozycje wyjść gdzie będą jego znajomi, co było denerwujące coraz bardziej.
Po wyjściu z zatęchłej ubikacji i znalezieniu się na korytarzu zobaczył znaną sobie jeszcze z czasów studiów osobę. Miała opinię niezłego ziółka, więc fakt, że opierała się o wizerunek diabła trzymającego bogactwa w dłoniach i kuszącego ludzi był adekwatny do jej osobowości.
Z daleka wypatrzyła go, a bursztynowe oczy zabłysły kocim blaskiem. Burza odrzuconych, czarnych włosów spłynęła jej na ramiona. Przełknął ślinę i poczuł nieodpartą potrzebę rozmowy. Stała sama, samotna, widocznie czuła się podobnie jak i on tutaj.
Nieodmiennie pierwszymi tematami jest muzyka, trochę czym się zajmują, a przy którymś drinku ludzie potrafią dzielić się sekretami. Nie najgłębszymi, ale i tak tymi, które w normalnych warunkach pewnie by zachowali dla siebie. Efekt ufności pogłębiały hipnotyzujące lasery i jednostajne łupanie z głośników, oraz szklaneczka ginu z tonikiem.
Nie wiedział kiedy wyszli na zewnątrz, miał ją odprowadzić tylko na taksówkę, która zdawała się płonąć w oddali, chciał zawrócić i wtedy popchnęła go na ścianę. Czuł ciężkie, mdłe perfumy, zapach alkoholu i pożądanie bijące od niej. Sam przez chwilę tego zapragnął. Zrozumiał, że dziewczę szamocze się z jego kurtką i wtedy coś błysnęło. Odepchnął ją i przestał widzieć ponętną czarnowłosą, a dostrzegł bardziej żmiję. Jej język wydłużył się nadspodziewanie mocno i rozdwoił, ubarwiony był jakąś sadzą. Brwi nastroszyły się a oczy zmrużyły. Wsparła się na szponiastych dłoniach i podbiegła wykonując szeroki zamach, który przeciął materiał odzienia i zostawił cztery krwiste ślady na klatce piersiowej.
Był wściekły, zrozumiał, przypomniał sobie tę sytuację przed laty, wiedział teraz wszystko. Złapał kamień i cisnął w pokracznego stwora i dostrzegł jak z kobiecego niegdyś czoła, sączyła się smoła. Nabrał powietrza w płuca „Nie poddałem się! Nie uległem! A codziennie za mną będziesz kroczyć i nieść poczucie winy, prawda? Jesteś nikim i niczym! Dla ulotnej chwili nigdy nie poświęcę każdego dnia, tygodnia, miesiąca i roku który poświęciłem dla niej! Niczego tu nie znajdziesz poza odmową! Idź precz! Wracaj do otchłani!” po tych słowach trzeci z kolei demon odezwał się jako pierwszy „I tak będziesz nasz. W końcu się poddasz. Sam przyjdziesz.” Bał się trochę tego, że to prawda, jednak zdecydowanym krokiem odszedł i pochłonęła go ciemność. Nie odpłynął… przeszedł gdzie indziej.

Wracali z kina. Widział dwójkę ludzi. Uśmiechnął się pod nosem widząc jaki jest młody i zaraz wyraz twarzy mu stężał. Dostrzegał siebie i ją, uśmiechniętych, zadowolonych, ręce mieli splecione. Ktoś go uderzył w bark. On sam był wysoki, a typek przed nim przewyższał go blisko o głowę. Włosy barwy jasnego złota związane w kuc, chytry uśmiech, czarny płaszcz i laseczka ze srebrną gałką.  „Zapraszam do tramwaju” rzekł obserwatorowi, wskazując pojazd do którego weszła para. Niechętnie ale zrozumiał, że musi tam wejść. Nawet nie autorytet rosłego chłopa, którego twarz przy jego obliczu była jak Apolla przy Minotaurze. Stanęli przy środkowym wejściu i wspólnie patrzyli się na parę, reszta osób była jakby utkana z cienistego dymu i nie zwracała na nic uwagi, a tamci, młodzi. Skupieni na sobie. „Patrz teraz Jakubie. Patrz jaki byłeś, patrz co robiłeś.” Nie chciał ale musiał. Czuł, że to nie będzie zbyt długa historia, dosyć dobrze pamiętam ten dzień. W pewnej chwili mina młodzika stężała. Zrobił się opryskliwy i czepialski bez powodu, na jej twarzy pogłębiał się smutek i zawód.
Jakub zaciskał boleśnie zęby, chciał podejść i powiedzieć coś młokosowi, ale nogi miał jakby zalane betonem. Dostrzegł błysk łez w oczach dziewczyny i czuł jeszcze większe obrzydzenie na widok reakcji chłopaka. Gdy wysiadali ujrzał jak ona zaczęła płakać, a on się tak na dobrą sprawę tylko dziwi i… „Widziałem dość. Nigdy, nigdy nie potrafiłem…” wysoki dokończył za niego „Nie potrafiłeś jej i sobie zaufać, prawda? Była wszystkim, a ty nie wierzyłeś wtedy, że ktoś może cię kochać, darzyć zaufaniem. Deptałeś to konsekwentnie. Wystawiałeś ją na próby, na które się ludzie nie godzą, a ona zniosła więcej niż pewnie ktokolwiek inny. Jak długo jednak? Kiedy zrozumiałeś, że nie chcesz taki być było za późno. Zburzyłeś wszystko głupotą. Ile już jej nie widziałeś Jakubie.” Kędzierzawy zastanowił się i odparł grobowym głosem, jakby ktoś uderzył marmurową płytą o sztaby stali „Z trzy lata…”. Wysoki zaniósł się histerycznym śmiechem i pokręcił głową. Tramwaj zniknął, stali na polnej drodze, pośród łanów zboża, które złociło się w letnim słońcu. Pokazał mu dziewczę w czerwonym stroju, która ukradła koszulę chłopakowi. Biegli po torach. W końcu ją złapał a ona się o niego oparła. „To nigdy nie wróci Jakubie. Nie łódź się. Zapominasz. Ciągle zapominasz, żyjesz nadzieją, która umarła. Nie ma powrotu, nie będzie już nigdy, pogódź się z tym i poddaj.”
Chciał już kiwnąć głową jednak tylko odwinął się i wymierzył mocny sierpowy w policzek kolosa. Zęby wyfrunęły z jego szczęki, krew zbroczyła białą, elegancką koszulę. „Precz. To moje błędy. Może i masz rację, ale nie porzucę wszystkiego. Nie tym razem.” I wszystko zaczęło się trząść i zapadać w siebie. Blondyn podniósł bruneta jedną ręką i patrzył się nienawistnie w jego ślepia… nagle…

Poczułem znowu, jak co jakiś czas przy tym przeklętym rytuale coś uciska mi płuca. Otworzyłem z trudem oczy i dotarło do mnie wszystko. Zrzuciłem z siebie kołdrę i porwałem za długopis i parę kartek. Kabalistyczne znaki zdawały się biegać po ścianach, niektóre kartki które tam przyklejałem jak zwykle były teraz kupkami popiołu.
Zapisywałem wizje, konsekwentnie stawiałem znaki opisując w miarę dokładnie każdą z wizji, by móc się jak najlepiej przygotować na te które kiedyś znowu nadejdą. Skrobałem uparcie, intensywnie, niczym maniak który dostał upragnione narzędzie do realizacji własnych celów. Po skreśleniu ostatniego słowa dostrzegłem pewien sens tego wszystkiego… Porównałem po raz pierwszy na spokojnie każdą z kart i czułem niemal jak niektóre włosy tracą pigment i stają się siwe, a twarz jest orana kolejną siateczką zmarszczek.
Demony robiły więcej niżby chciały. Zawsze chciały mnie pognębić i skłonić bym wpadł zrezygnowany w ich objęcia, ale ja uciekałem i od nich i od pamięci tego co mi ukazywały, nie analizowałem tego. Nigdy. Kumulowałem to w sobie i szukałem problemów gdzie indziej. To był główny błąd.
Spokojnie wstałem i zacząłem sprzątać pokój. Zmywać runy, zbierać do kosza karteczki, potem poszedł pod prysznic. Czułem pieczenie na klatce piersiowej… Cztery blizny, dosyć świeże. Przyzwyczaiłem się do tego, że te sny zostawiały takie pamiątki.
Ostatnią rzeczą na dziś był telefon. Dawno z niego nie korzystałem, stara Nokia, ale nigdy nie wyrzuciłem jej i nie zrezygnowałem z umowy, chociaż zmieniłem numer.
Przeszukiwałem listę kontaktów z rosnącym napięcie. I znalazłem jej numer. Nie wierzyłem sam, że po trzech latach z okładem będzie go ciągle mieć, że uda się skontaktować ale spróbowałem. Sygnał oczekiwania zdawał się ciągnąć całymi epokami, a w rzeczywistości po trzech sekundach usłyszałem słodki głos, który dawno nie gościł w mej głowie „Słucham? Kto mówi?”. Skasowała więc mój, ale nie dziwię się jej. Jak mogłem? Zebrałem się w sobie i spokojnie zacząłem „Anno, to ja, Jakub. Nie rozłączaj się od razu. Chcę tylko powiedzieć, że ciągle Cię pamiętam i żałuję tego kim byłem, a ty masz prawo mi nie wierzyć. Przepraszam Cię za wszystkie krzywdy i ucieczki. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa i wybaczysz mi ten nagły telefon. Wiedz tylko, że gdyby kiedyś naszło Cię jak mnie teraz, gdybyś była w stanie… to… daj mi jakiś znak. Chętnie znów usłyszę Cię na chwilę i może kiedyś dasz wiarę, że można ze mną chociaż rozmawiać. Przepraszam, że musiało tyle czasu minąć bym pojął ale… Zawsze będę dla Ciebie, bez względu na wszystko. Dobranoc Anno.” Czekałem chwilę na jakieś słowo, choćby i miało to być „spierdalaj”, „dalej jesteś idiotą”, ale usłyszałem i tak więcej niż mogłem się spodziewać. „Porozmawiamy w weekend. Dobranoc Jakubie.”

Patrzyłem się długo po tej rozmowie w ekran telefonu, na którym pysznił się nasz obraz gdy byliśmy młodsi o jakieś sześć lat niż teraz. Nie dałem się porwać rozpaczy wywołanej świadomością straconego czasu, ani nie uległem nadziei, która gdzieś się czaiła tak długo. Zastanawiałem się bardziej nad tym… czy Anna dalej będzie się wściekać na moje skórzane kurtki, a tylko takie miałem i czy lubi naleśniki. Ostatnio takie proste myśli zaprzątały mi głowę jakieś… sześć lat temu. Westchnąłem i poszedłem do kuchni.
Sny nie przyszły nigdy więcej, a ja nie musiałem stawiać kolejnych murów, w końcu przestałem się bać poznać tego co jest za nimi. Okazało się, jak nieraz to bywa, że to przed czym się ucieka nie jest złe, a tylko potrafi stworzyć pozór tego. Demony okazały się bardziej pomocne niż pewnie się spodziewały.

Podziękowałbym im, ale nie cierpię drani i mam nadzieję, że zostaną w swoim świecie.
© 2013 - 2024 Ormiacz
Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In